Pachnąca wojna
Dziś jest inaczej. Wszystkie najlepsze „nosy” w branży to kobiety, a mężczyźni mają szczęście, jeśli uda im się choćby powąchać sławy.
Andrier to jeden z najznakomitszych „nosów” na świecie. Ta wyjątkowo elitarna grupa liczy około 20 osób i tworzy zapachy dla światowych domów mody. Zaledwie 10 lat temu, perfumiarstwo było branżą prawie całkowicie męską, opanowaną przez kilka rodzin z prowansalskiego miasteczka Grasse, gdzie ekstrahowano naturalne olejki zapachowe z rosnących w okolicy kwiatów. Tajemnica zawodu była przekazywana z ojca na syna. Zgodnie z ówczesną nauką mężczyźni byli lepszymi „nosami”, bo kobiecy zmysł węchu zaburzał cykl miesiączkowy. Dziś jednak wszystko to się zmienia - perfumy rzadko są komponowane z drogocennych surowców naturalnych, częściej na podstawie syntetycznych receptur, a branża otwiera się na zastępy kobiecych „nosów”.
Andrier zdobyła dotąd trzy nagrody FiFi, czyli zapachowe Oscary. Wśród jej dzieł jest Attraction Lancome’a i firmowy zapach Prady, najnowszy, i pierwszy przeznaczony dla mężczyzn. (...) Przed spotkaniem wyobrażałam sobie Danielę Andrier w białym kitlu, wlewającą olejek różany i piżmo do buzującej probówki w jakimś pokoiku na zapleczu domu mody. Rzeczywistość okazała się nieco bardziej prozaiczna. Jak większość „nosów”, Andrier nie pracuje dla projektantów ani dla firm kosmetycznych, tylko dla wielonarodowego koncernu Givaudan-Roure, który wytwarza również „aromaty” spożywcze do takich produktów, jak chipsy, guma do żucia, albo jogurt.
Projektanci pragnący wypuścić nowe perfumy zlecają ich przygotowanie Givaudan i jego trzem konkurentom. Firmy perfumeryjne przygotowują zgodne z zamówieniem receptury na laptopach w swoich biurach, a mieszanie składników wykonują laboratoryjne roboty. Następnie mieszanka jest poddawana wielokrotnej rafinacji. Po około czterech tygodniach próbki trafiają do projektanta i testowane są przez potencjalnych klientów. Dopiero wtedy wyłania się zwycięzcę.
Przemysł perfumeryjny wart jest około 10 miliardów funtów rocznie, dlatego umiejętności Andrier i jej koleżanek są bardzo cenione. Prawie wszystkie uczyły się tradycyjnej francuskiej sztuki perfumeryjnej albo w szkole Givaudan w Grasse (jak Andrier), albo w Institut Superieur International du Parfum, de la Cosmetique et de l’Aromatique Alimentaire w Wersalu pod Paryżem. Wśród kandydatów panuje ogromna konkurencja, bo o około tuzin miejsc ubiegają się setki chętnych. Podczas trzy- lub czteroletnich studiów uczniowie zapamiętują zapachy ponad 3000 kwiatów, ziół, przypraw, owoców, drewna i wielu innych składników. Wyposażeni w tę wiedzę mogą komponować zapachy w pamięci. – Szkoła perfumeryjna jest jak szkoła Jedi – mówi Andrier, która wcześniej skończyła studia filozoficzne. – Trzeba to naprawdę kochać, bo nauka jest w większości śmiertelnie nudna. Trochę jak nauka solfeżu zamiast uczenia się grania. Trzeba mieć anielską cierpliwość.
Po dyplomie trzeba spędzić kolejne kilka lat praktykując w zawodzie, zanim „nos” zostanie uznany za wystarczająco dojrzały, by pracować samodzielnie. – W tej profesji trudno się nudzić, bo praca ewoluuje razem z nami – zaznacza Andrier. Podczas gdy większość z nas uważa węch za najmniej istotny ze zmysłów, dla Danieli Andrier jest on niezwykle ważny. – To jedyny zmysł, którego się nie ćwiczy, więc mamy tendencję o nim zapominać. Jednak dla mnie to podstawowy sposób komunikowania się ze światem.
Zdarzało jej się zatrzymywać ludzi na ulicy i pytać, czym pachną. Podobnie jak smak magdalenki przywoływał u Prousta wspomnienie jego dzieciństwa, tak dla niej powiew Chanel No 19 przywołuje wspomnienia matki, która umarła, kiedy Andrier była jeszcze nastolatką. – Odczuwam zapach jako kontakt, to jak wstążka przepleciona przez przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, jak rozmowa z przyjacielem – mówi. Jej praca polega właśnie na zaklinaniu takich uczuć i zamykaniu ich w butelkach. Podaje mi kartonik zanurzony w Pradzie, zapachu, który stworzyła konsultując się z samą Miuccią. – Chciała, żeby łączył przeciwieństwa, żeby nieoczekiwane łączyło się z dobrze znanym w mieszaninie tradycji i innowacji – wyjaśnia. Na początek uderza mocny, mydlany zapach, a w kilka sekund później pojawia się coś bardziej piżmowego. – To mydło do golenia, jak to używane przez naszych dziadków, a potem bardziej twardy zapach ambry. Zderzenie czystości z bardziej zwierzęcą stroną mężczyzny.
Praca z rodziną Prada sprawiała jej wielką przyjemność, bo - co nieczęste - pozwolili jej się nie spieszyć i używać kosztownych składników. – Dziś pracuje się pod ogromną presją, szybciej i nad większą liczbą projektów niż dawniej. Można obsesyjnie się skoncentrować na jakimś zapachu przez tydzień lub dwa, ale nie dłużej, bo trzeba się starać zdobyć jak najwięcej klientów.
Bliższa romantycznej wizji twórczyni perfum jest Lyn Harris, której laboratorium w ciemnej piwnicy w londyńskim Notting Hill wypełniają setki oznakowanych starannie fiolek z najczęściej używanymi składnikami, a zamknięta na klucz lodówka zawiera tuziny najcenniejszych. Jedyna brytyjska niezależna kreatorka perfum odmierza składniki i sama je miesza. – Praca dla firmy perfumeryjnej jest ograniczająca, pracuje się pod presją ceny i czasu – mówi Harris. – Mam szczęście, że mogę dać upust swojej kreatywności.
Przejdź do strony głównej Wróć do kategorii Artykuły o perfumach